niedziela, 10 marca 2013

[07] "Mamusiu, masz dla mnie ten soczek?"


Rozdział 7 „Mamusiu, masz dla mnie ten soczek?”
            - Mogę cię o coś zapytać? – Mój głos nie brzmiał zbyt pewnie, ale wolałam już palnąć jakąś gafę niż pozwolić mu na wyciąganie ze mnie informacji na temat mojego życia.
            Przerobiliśmy kilka tematów i Gwiazdor zażyczył sobie przerwy. Nie miałam nic przeciwko, o ile nie chciał zacząć mnie „przesłuchiwać”. Może moje obawy były irracjonalne, ale wolałam dmuchać na zimne niż sparzyć się na gorącym.
- Jasne, wal śmiało – odparł pewnie. Nie wiedziałam jak ubrać swoją ciekawość w słowa, żeby nie zabrzmiało to wścibsko albo niegrzecznie.
- Co cię tu sprowadziło? – zapytałam w końcu. – No wiesz, taka wielka gwiazda w takim małym mieście.
            Skrzywił się na moment.
- Myślisz, że ktoś taki jak ja, nie może już być normalnym nastolatkiem? – odpowiedział pytaniem na pytanie, zupełnie opacznie interpretując moje słowa.
- Rany, nie o to chodzi – fuknęłam zirytowana. - Miałam na myśli to, że mogłeś wybrać dowolne miejsce na świecie, jest tyle miast i możliwości, a ty przeniosłeś się akurat tutaj – wyjaśniłam, przewracając oczami. Faceci są niby tacy niedomyślni, a jak nie trzeba, to kombinują jak koń pod górę.
- Och, w porządku – odparł zmieszany i zamilkł, a ja ciągle czekałam na odpowiedź.
- No więc?
- Co? – zdziwił się. Matko, jak on dzisiaj nie ogarniał.
- Odpowiesz na moje pytanie?
- Ach, tak. Sam nie wiem, było sporo powodów… - wymigiwała się. O nie, nie ze mną te numery!
- Wymień chociaż kilka – namawiałam.
- Już tu kiedyś wylądowałem, uczyłem się tutaj przez parę miesięcy. Podobało mi się i nic nie stało na przeszkodzie, żeby tu wrócić. Po za tym niedaleko mieszka mój tata – mówił, ale wydawał się zupełnie nieobecny duchem.
- Huh? Twój tata? – udałam zdziwienie. Przecież wiedziałam, że opiekuję się nim matka, a ojciec zostawił ich, gdy był bardzo mały, ale trzeba było stwarzać pozory. – Twoi rodzice nie są razem? Wybacz, nie musisz odpowiadać…
- Spoko, nic się nie stało. Nie, nie są razem, rozstali się, gdy byłem bardzo mały, więc niewiele pamiętam. Tata ma teraz nową żonę i dwójkę dzieci. Jazmyn już nawet miałaś okazję poznać – wyjaśnił, uśmiechając się na wspomnienie siostry, co z jakiegoś powodu wydało mi się urocze.
- A tak, Jazmyn. Andy bardzo ją polubił – stwierdziłam. – A drugie dziecko? – spytałam, zanim zaczął pytać o moją rodzinę.
- Jaxon, ma prawie dwa lata. Straszny z niego rozrabiaka – zaśmiał się, a ja mu zawtórowałam. Dalej starałam się tak prowadzić rozmowę, żeby rozmawiać głównie o nim i jego życiu, potem wróciliśmy do nauki, a w końcu musieliśmy się rozejść. Byłam wdzięczna losowi, że udało mi się uniknąć nieprzyjemnych tematów i popołudnie nie było aż tak tragiczne. Po odebraniu Andrew, wróciłam do domu, niemal zadowolona z siebie i od razu z uśmiechem zabrałam się za gotowanie, co zdarzało się niezwykle rzadko. […]
            Dni leciały szybko, wręcz zlewały się w całość i nie rozróżniałam już poszczególnych dat. Zbliżały się święta. Nigdy za nimi nie przepadałam, chyba, że jako dziecko. Potem z tego wyrosłam. O ile ze świąt można wyrosnąć. Teraz nie wiedziałam co o tym myśleć. Te święta miały być zupełnie inne, może lepsze. Chciałam się do nich przygotować, bo pragnęłam, żeby Andy wspominał je jak najlepiej. Rodzina Lucasa nie była zbyt udana. Właściwie to nie wiem czy to można w ogóle nazwać „rodziną”. Chłopcy chyba nigdy nie mieli prawdziwych świąt. Chciałam to zmienić, choć po trochu wynagrodzić im te stracone lata. Tylko jak?
            Podczas pisania referatu z angielskiego, na boku odnotowywałam listę zakupów. Musiałam dokładnie przyjrzeć się swoim oszczędnością, żeby wszystko dobrze zorganizować. Musiałam się też kogoś poradzić, bo nie pamiętałam już jak powinny wyglądać prawdziwe święta. Wiedziałam, że jeśli zrobię wszystko sama, wyjdzie beznadziejnie.
            Przez ostatni tydzień mogłam skupić się na sobie i swoich obowiązkach. Justin promował płytę, grał przedświąteczne koncerty i zajmował się tym wszystkim, czym powinna zajmować się gwiazda. Często nie było go więc w szkole, a na zostawanie po lekcjach już w ogóle nie miał czasu. Nie mieliśmy ze sobą praktycznie żadnego kontaktu. Nie powiem, żeby mi to przeszkadzało, ale o dziwo, najszczęśliwsza też nie byłam.
            Jakimś cudem udało mi się uniknąć niezręcznych sytuacji. W prawdzie zadał mi kilka krępujących pytań, ale wybrnęłam z tego bez szwanku. Wykręcałam się od spotkań po za szkołą i nie dawałam mu żadnych nadziei na nic, prócz zwykłego koleżeństwa. Byłam z siebie dumna, bo łatwo nie było.
            Był weekend. Wybrałam się z małym na spacer. Pogoda nie sprzyjała takim wypadom, ale oboje nie mogliśmy już wysiedzieć w czterech ścianach naszego mieszkania. Robiło się coraz zimniej, słońce szybciej znikało za horyzontem, a do tego te okropne przymrozki. Żeby chociaż śniegu porządnie napadało. Ale nie, taka plucha jest przecież dużo lepsza!
- Amy! Amy! – zawołał Andy. – Zobacz, to Jazzy!
            Po moim ciele przebiegł dreszcz. Odruchowo rozejrzałam się dookoła i o mało nie dostałam zawału, gdy parę metrów dalej ujrzałam Biebera wraz ze swoją siostrą. Nim zdążyłam zareagować, Andrew wyrwał się z mojego uścisku i pognał do koleżanki. Ja natomiast tkwiłam w jednym miejscu jak kołek. Justin również przystanął i nieśmiało mi pomachał. Wreszcie się otrząsnęłam i odpowiedziałam mu tym samym. Niepewnym krokiem podszedł bliżej, a ja delikatnie się uśmiechnęłam.
- Cóż za spotkanie – rzuciłam w ramach powitania, gdy pozbyłam się zaskoczenia i opanowałam emocje.
- Jakoś mnie to nie dziwi – odparł.
- Hmm? A to czemu? – zdziwiłam się.
- To małe miasto, a nasza dwójka wpada na siebie tak często, jakbyśmy byli dwoma przyciągającymi się magnesami – wyjaśnił niemal naukowym tonem, co mnie rozbawiło. Zaśmiałam się krótko. – Przejdziemy się? – spytał nagle. Zmarszczyłam brwi. – Do placu zabaw, bo tu dzieci nie mają co robić – dodał pospiesznie.
- Jasne, czemu nie?
            Jak powiedział, tak zrobiliśmy. Nie przewidzieliśmy jednak tego, że przez pokrywającą wszystko warstwę śniegu, wszystko będzie mokre i nienadające się do użytku. Maluchom jednak to nie przeszkodziło, wesoło goniły się dookoła.
- Jak promocja płyty? – zapytałam, przerywając ciszę, a jednocześnie zapobiegając pytaniom z jego strony.
- Trochę monotonnie i bardzo wyczerpująco – odparł bez entuzjazmu.
- Bycie gwiazdom daje w kość, co?
            Nie musiał odpowiadać. Jego mina mówiła wszystko.
- Ale chyba są jakieś plusy? Podobno masz wspaniałych fanów – spróbowałam poprawić mu humor. Po części się udało, bo zamyślił się na chwilę, a na jego usta wpełznął nikły uśmiech.
- Tak, są… Nie da się tego opisać słowami. Niezastąpieni i jedyni w swoim rodzaju – stwierdził, uśmiechając się jeszcze szerzej. I tak rozmowa zeszła na jego przygody z fanami i trasę. Przerwała nam dopiero zdyszana dwójka dzieciaków.
- Amy, chce nam się pić – zajęczał Andy. Uświadomiłam sobie, że nie wzięłam z domu nic do picia. Spojrzałam na swojego towarzysza, ale wyglądał wręcz na przerażonego. Prychnęłam, rozśmieszona jego miną.
- Pójdę do sklepu. Popilnuj ich przez chwilkę, okej? – zakomunikowałam i ruszyłam we wspomniane miejsce.
            Wracając przystanęłam na chwilę i zaczęłam im się przyglądać. Dzieciaki zaciągnęły pana Gwiazdę do lepienia bałwana. Śniegu było dosyć mało, więc nie do końca im się to udawało, ale maluchy miały frajdę, a najstarszy z nich też wydawał się dobrze bawić. Mimowolnie się uśmiechnęłam.
            I wtedy poczułam silne uderzenie.
            Otworzyłam oczy. Leżałam na lodowatej ziemi, byłam cała mokra, a stworzenie z wielkim jęzorem lizało mnie po twarzy.
- Baylor! Do nogi! Chodź tu w tej chwili!
            Zauważyłam, że ktoś ściąga wielkiego, kudłatego stwora z mojego ciała, a ja wreszcie mogłam swobodnie oddychać.
- Niedobry pies! Bardzo cię przepraszam, on nigdy wcześniej się tak nie zachowywał – wyjaśnił właściciel czworonoga i podał mi rękę. Gdy już wstałam i się otrzepałam, przyjrzałam się sprawcą całego zajścia.
            Okazało się, że kudłaty stwór wcale nie jest taki wielki i groźny jak mi się z początku zdawało. Wręcz przeciwnie. Przed moimi oczami stał przyjazny psiak rasy golden retriver z wywieszonym językiem i merdającym ogonem. Podrapał go za uchem, a ten zaczął ocierać się o moje nogi.
- Nic się nie stało – odparłam w końcu i przeniosłam wzrok na właściciela. Miałam już rzucić jakiś zabawny komentarz na temat całej sytuacji, ale zwyczajnie odjęło mi mowę. Nie spodziewałam się, że chłopak jest tak przystojny.
            Wyglądał na mojego rówieśnika, był wysoki i miał boskie ciemne, niemal czarne oczy. Brązowe włosy opadały na jego czoło, a on sam drapał się właśnie z zakłopotaniem po głowie.
- Serio, nie ma sprawy. Takie miłe czworonogi mogą na mnie wpadać codziennie – powiedziałam, patrząc znowu na psa.
- Nie wiem co mu odbiło. Nigdy nie zrobił nic podobnego. Przepraszam, jestem Bryce – przedstawił się i wyciągnął do mnie rękę.
- Amy – odparłam. – I przestań już mnie przepraszać – dodałam, a on ujął moją dłoń i mnie w nią pocałował. Byłam pewna, że się zarumieniłam, więc spuściłam wzrok, ale zaraz się poprawiłam i posłałam w stronę chłopaka szczery uśmiech.
- Często tu przychodzisz? Nigdy cię tu nie widziałem – zaczął nawiązywać rozmowę.
- Widocznie się mijaliśmy, bo przychodzę tu dosyć często od paru miesięcy i również nigdy cie nie zauważyłam – odpowiedziałam.
- A to wielka szkoda – odparł, ewidentnie ze mną flirtując.
- Zawsze można to nadrobić – rzuciłam, puszczając mu oczko.
            W tym momencie podbiegł do nas zadyszany Andrew. Kompletnie zapomniałam po co w ogóle go opuściłam.
- Mamusiu, masz dla mnie ten soczek? – zapytał, a mnie zamurowało. Otworzyłam szczerzej oczy i rozdziawiłam usta. Jaka mamusiu?!
- Mamusiu? – powtórzyłam równo z moim towarzyszem. Nie wiedziałam co więcej powiedzieć. Przecież Andy nigdy nie nazwał mnie swoją mamą! Na początku próbował zwracać się do mnie per „ciociu”, ale szybko przerzucił się po prostu na Amy.
- Wiesz co, ja muszę już iść – oznajmił Bryce. – Miło było poznać.
- Bryce, zaczekaj!
            Chłopak odwrócił się na moment, ale widziałam po jego minie, że moje wyjaśnienia niewiele zdziałają. Mimo wszystko postanowiłam spróbować.
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale naprawdę nie jestem jego mamą – wyjaśniłam. – To mój kuzyn. Nie wiem co mu odbiło, nigdy czegoś nie zrobił – powtórzyłam jego wcześniejszą kwestie, licząc, że coś wskóram.
- Na razie, Amy – odparł tylko, uśmiechając się nieszczerze. Westchnęłam, po czym walnęłam się wczoło.
- Coś ty najlepszego narobił, Andy – mruknęłam pod nosem.
- Przepraszam, Amy, nie chciałem. Mogę ten soczek? – spytał. Od razu wyciągnęłam z torby dwa kartoniki.
- Masz, zanieś też Jazmyn – nakazałam mu. Podniosłam wzrok i ujrzałam przyglądającego się nam Justina. I w tym momencie wszystko zrozumiałam. Andrew nigdy sam by nie wpadł, żeby się tak do mnie zwrócić! To ten parszywy dupek mu kazał!
            Aż się we mnie zagotowało. Szybkim krokiem ruszyłam w stronę szatyna, nie kryjąc w ogóle swojej złości.
- Mamusiu? MAMUSIU?! Ja ci zaraz dam mamusię, ty zidiociały dowcipnisiu! – wydarłam się, gdy byłam dwa kroki od niego. – W dupie ci się poprzewracało, gwiazdeczko! – krzyknęłam i po prostu się na niego rzuciłam, w skutek czego oboje wylądowaliśmy w śniegu.
            Nagle groźną ciszę przerwał głośny śmiech znajdującego się pode mną chłopaka.
- Tak ci do śmiechu, chłoptasiu? – spytał zirytowana. – To masz! – warknęłam i natarłam mu twarz garścią śniegu. – Smacznego, syneczku!
- O ty!  - parsknął i wypluł z buzi śnieg. Sekundę później to ja znajdowałam się pod nim. Z bezradności po prostu go kopnęłam. – Aaał! – wydarł się i opadł obok. Zerwałam się na równe nogi i zamiast mu pomóc, zaczęłam mu dokładać, obrzucając go zewsząd śniegiem. – Dosyć! Poddaję się! – zajęczał w końcu.
- Masz za swoje, żartownisiu – burknęłam i pokazałam mu język. Obróciłam się, szukając naszych podopiecznych, którzy z nieukrytym zdziwieniem przyglądali się temu wszystkiemu spod drzewa. Zrobiło mi się nagle wstyd, bo zdałam sobie sprawę, że mogłam ich wystraszyć.
            I wtedy oberwałam śnieżką w tył głowy. Zgadnijcie od kogo.
- BIEBER! Ty niedorobiony bałwanie!
            Rozpętało się istne piekło.
            Śnieg latał tak gęsto, że nie widziałam nic prócz niego. Nawet nie zorientowałam się kiedy zostałam powalona na ziemie.
- O matko, ile ty ważysz, grubasie – wystękałam, przygnieciona przez ciemnookiego.
- Grubasie?! – uniósł się i zaczął mnie łaskotać.
- Nie daj się Amy! – zawołał Andrew.
- Tak, nie poddawaj się! – zawtórowała mu Jazzy.
- Przez ciebie własna siostra się ode mnie odwróciła! – jęknął rozpaczliwie.
- Może to przez to, że zachowujesz się jak potwór tak mnie męcząc? Po za tym ty spłoszyłeś mi potencjalnego kandydata na męża – odgryzłam się, gdy na chwilę przestał mnie łaskotać.
- Na męża? Może to przez to, że wyglądasz jak czarownica – odpowiedział pięknym za nadobne.
- Ja czarownica, tak? – spytałam. – Andy! Jazmyn! Pomóżcie mi! Na niego! – zawołałam, a zaraz potem dzieciaki rzuciły się na Justina z głośnym krzykiem. Sekundę później byłam już wolna, a szatyn zwijał się na ziemi. Przytrzymywałam mu ręce w nadgarstkach, a maluchy go łaskotały. Zemsta jest słodka!
- Dobra, poddaję się! Wygraliście! – wymamrotał, niemal dusząc się śmiechem.
- Jej! – zawołała Jazzy.
- Rozejm? – zaproponował.
- Zgoda – odparłam po chwili i pomogłam mu wstać. – Ale wiedz, że nie zapomnę tego numeru z mamuśką, więc lepiej się pilnuj – zagroziłam, patrząc na niego wymownie.
- Oj, daruj mi już to – poprosił, na co tylko parsknęłam.
- Zapomnij. Będę ci to wypominać do końca życia – oznajmiłam śmiertelnie poważnym tonem.
- To może w ramach przeprosin dasz się zaprosić na kubek gorącej czekolady? – zaoferował, robiąc przy tym wielkie oczka i słodką minę. Ponownie prychnęłam.
- Powinnam już wracać – odpowiedziałam.
- No jasne! Każesz się przepraszać, ale jak próbuję, to mnie odrzucasz – wytknął mi. – Typowa baba – dodał, pokazując mi język.
- Zaraz ci urwę ten jęzor, bałwanie – mruknęłam, mrużąc oczy. Właściwie to taki cały ze śniegu do złudzenia przypominał tego śniegowego stwora. – Od dziś będę tak na ciebie wołać. Pasuje ci ta ksywka, bałwanku – powtórzyłam, nabijając się z niego. Udał obrażonego, na co wywróciłam oczami. – Teraz nie będziesz się do mnie odzywać?
- Chyba, że dasz się zaprosić na tą czekoladę – burknął, krzyżując ręce na piersi. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, ale nie potrafiłam mu odmówić.
- Niech ci będzie. Ale jeden kubek czekolady, nie odkupi twoich win, bałwanie – ostrzegłam.
- Świetnie, tam stoi mój samochód – oznajmił pogodnie, najwyraźniej zadowolony z takiego obrotu sprawy.
- Przyjechałeś do parku autem? – spytałam, kręcąc głową z dezaprobatom. Wzruszył ramionami. – Bałwan – powtórzyłam po raz setny, a on otworzył przede mną drzwi, po czym władował dzieciaki do fotelików.
            Robię to tylko dla Andrew – próbowałam w myślach okłamać samą siebie. Och, kogo ja oszukuję. Po prostu jestem nienormalna i sama sprowadzam na siebie kłopoty. Brawo, Amy, gratuluję inteligencji.
* * * * 
Kazałam Wam długo czekać, dlatego jest dłuższy niż zwykle. Nie zdążyłam jednak sprawdzić błędów, więc za takowe przepraszam. Stęskniłam się już za Wami i za pisaniem. Mam nadzieję, że znajdę czas na pisanie dalszych rozdziałów i dziękuję, że ciągle jesteście ze mną :) 
Niedługo zmienie wygląd bloga, bo ten mi się już trochę znudził ;P
Jeśli macie jakieś pytania, uwagi - śmiało piszcie! Tutaj albo szukajcie w zakładce kontakt ^^ 
Pozdrawiam ;**