Rozdział
3 „I nie jest mu za ciasno?”
Znów nastał piątek, a ja przez
zupełny przypadek miałam wolne. Dawno nic mnie tak nie ucieszyło. Szczególnie,
że mieliśmy najładniejszy dzień tego miesiąca. Mimo, że listopad trwał już w
najlepsze, temperatura wynosiła trochę ponad czternaście stopni, a słońce
prażyło resztkami sił. Nie było wiatru, a niebo było bezchmurne, więc był to
idealny dzień na spędzenie aktywnie wolnego czasu. Zabrałam małego do parku, gdzie
znajdował się całkiem spory plac zabaw. Byłam tu też umówiona z Cassie.
Cassandra okazała się świetną
dziewczyną. Miałyśmy mnóstwo wspólnych tematów i zainteresować, a także podobne
poglądy. Czułam jakbym znała ją od lat i bolało mnie, że tak wiele muszę przed
nią ukrywać, bo czułam, że nasza znajomość może przerodzić się w prawdziwą
przyjaźń.
-
Hej – przywitałyśmy się, dając sobie buziaka w policzek. – Piękny dzień,
prawda?
-
Owszem, tylko szkoda, że to wszystko niedługo się skończy – westchnęła.
-
Zima też ma swoje uroki – odparłam. Andy od razu popędził do piaskownicy, gdzie
zauważył swoich kolegów z przedszkola. Usiadłyśmy na ławce i zaczęłyśmy
obgadywać wspólnych znajomych.
Niespodziewanie spostrzegłam, że w
naszą stronę idzie Ellie, moja, a właściwie Cherry, dawna przyjaciółka wraz ze
swoim chłopakiem, Dylanem. Lekko się zdenerwowałam. Nie raz mijałam się z
czarnowłosą w szkole, miałyśmy nawet razem biologię, i nigdy nie wzbudziłam jej
podejrzeń. Mimo wszystko, wolałabym, gdyby po prostu udali, że nas nie
zauważyli.
Ku mojemu przerażeniu, postanowili
do nas podejść.
-
Cześć – zaczęła brunetka. Jej brzuch coraz bardziej się uwypuklał. Mimo to,
cała aż promieniała. Po trochu jej tego zazdrościłam. Oczywiście, tylko w
chwili, w której zapomniałam o wszystkich nieszczęściach, które ją dotknęły. –
Jesteś Amy, prawda?
-
Tak, chodzimy razem na biologię - odparłam.
– Ellie, tak? – dodałam po chwili. Pokiwała głową. Przedstawiłam im swoją
towarzyszkę, a ona swojego chłopaka. Po chwili podszedł do nas zainteresowany
Andrew.
-
O, jaki słodki braciszek – zachwyciła się, pochylając się nad malcem. Patrzył
na nią zaciekawiony, a po chwili obdarzył ją słodkim uśmiechem.
-
Kuzyn – poprawiłam ją.
-
Jestem Andy – oznajmił zadowolony, a zaraz potem pociągnął niebieskooką do
piaskownicy. Była tym wyraźnie zachwycona. Niedługo sama miała zostać matką,
przyda jej się mały trening. Zostaliśmy we trójkę, ale o dziwo, łatwo
zaczęliśmy się dogadywać. Szybko jednak zaczęło się ściemniać, więc nasze
spotkanie dobiegło końca. Pożegnaliśmy się i każde rozeszło się w swoją stronę.
-
Fajni ci ludzie – rzucił szatyn, na co się zaśmiałam. Cassandrę poznał już
wcześniej, ale zakochana para była dla niego nowością.
-
Fajni, fajni. To byli Ellie i Dylan, Andy – wyjaśniłam cierpliwie.
-
Dlaczego Ellie ma taki duży brzuch? – zapytał. Widać było, że od dawna go to
nurtowało. Nie wiedziałam jednak czy to odpowiednia pora na rozmowę pt. „skąd
się biorą dzieci”.
-
Bo niedługo urodzi dzidziusia – odpowiedziałam niepewnie.
-
I on jest tam w środku? – zadziwił się.
-
Dokładnie.
-
I nie jest mu za ciasno?
-
Widocznie na razie nie. Jak już nie będzie miał miejsca to wyjdzie do nas –
tłumaczyłam.
-
A jak?
Ta rozmowa była dla mnie coraz
bardziej kłopotliwa. Zaczynałam żałować, że spotkaliśmy ciężarną dziewczynę.
-
Tak jak wszedł, ale o tym porozmawiamy innym razem – ucięłam temat.
-
A będę mógł go zobaczyć jak już wyjdzie? – Była to cicha prośba, a mały wydawał
się całą tą sytuacją rozemocjonowany.
-
Oto już musisz zapytać Ellie – odpowiedziałam.
-
A kiedy się znowu z nią zobaczymy?
-
Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą, a maluch ewidentnie się zasępił. Na
szczęście dotarliśmy już do drzwi mieszkania i dryg nad nim przejmował Lucas.
Ja brałam się za przygotowanie kolacji. […]
Sobota okazała się być równie
pogodna, co piątek. Z samego rana poszłam pobiegać, korzystając, że Lucky ma
wolne i smacznie śpi razem z bratem. Cała spocona i zasapana, wróciłam,
zrobiłam skromne śniadanie i wskoczyłam pod prysznic. Po doprowadzeniu się do
porządku, zaległam na kanapie i zaczęłam czytać książkę.
Nagle ktoś krzyknął mi do ucha, a ja
o mało nie spadłam na ziemię.
-
Lucas! Ty jesteś nienormalny! – uniosłam się, starając się uspokoić przyspieszony
puls. – A ja ci przygotowałam śniadanie…
-
Oj przepraszam, słońce. Nie mogłem się powstrzymać – wytłumaczył się szybko i
cmoknął mnie w policzek, a ja wywróciłam oczami. Jak chciał kogoś
udobruchać, stawał się niesamowicie
uroczy. Zresztą Andy musiał to po kimś odziedziczyć. – Jakieś plany na dzisiaj?
– zapytał, gdy rozsiadł się z talerzem na sofie. Dałam mu nogi na kolana i na
chwilę się zamyśliłam.
-
Nie bardzo. Chyba znów zabiorę Andrew na spacer. Idziesz z nami? – spytałam. Od
razu jego uśmiech przygasł.
-
Muszę jechać załatwić parę spraw na mieście – mruknął z pełną buzią, za co
spojrzałam na niego karcąco. – Obiecuję, że jutro gdzieś was zabiorę.
-
Jasne, rozumiem – odparłam, przyglądając się jego idealnemu profilowi. – Tyle
razy mówiłam ci, żebyś jadł przy stole. Jaki przykład dajesz bratu?
-
Zrobiłaś się ostatnio okropnie zrzędliwa – burknął, za co dostał z pięści w
ramię. Tak, zachowywaliśmy się jak stare małżeństwo. I owszem, w ogóle mi to
nie przeszkadzało. Oboje czuliśmy jakbyśmy znali się całe lata, a nie niepełne
dwa miesiące. Bardzo jednak ułatwiało nam to życie, bo w ogóle nie krępowaliśmy
się w swoim towarzystwie i traktowaliśmy się jak rodzeństwo.
Parę sekund później zorientowaliśmy,
że obok stoi Andrew i bacznie nam się przygląda. Spojrzeliśmy na siebie
zdziwieni, a zaraz potem wybuchliśmy śmiechem. Chłopczyk ewidentnie nie
rozumiał co się dzieję, co jeszcze bardziej mnie rozbawiło.
-
Głodny? – spytałam, ciągle roześmiana, a szatyn nieśmiało kiwnął głową. Od razu
podałam mu śniadanie, a następnie wyszykowaliśmy się do wyjścia.
W ciepłych kurtkach i szalikach
ruszyliśmy dzielnie do parku. Mały szybko się z niecierpliwił, więc przez
połowę drogi musiałam go nieść na plecach. Miał szczęście, że miałam dobry
humor, bo inaczej nie miałby tak dobrze.
Gdy dotarliśmy na miejsce, maluch
ruszył na zjeżdżalnie, a ja usiadłam na pobliskiej ławce i zaczęłam rozkoszować
się być może ostatnim słonecznym popołudniem. Kompletnie się zamyśliłam i nie
zwracałam zbytniej uwagi na to, co się dzieję wokoło.
Cieszyłam się niezmiernie, że moje
życie się ustabilizowało. Być może w to wszystko wkradło się trochę rutyny, ale
nie miałam na co narzekać, bo przede wszystkim potrzebowałam spokoju i poczucia
bezpieczeństwa, a z Lucasem i Andrew u boku było to wreszcie możliwe.
Zapominałam o przeszłości. Co
prawda, co noc śnił mi się Justin, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Było tak
jakbym w nocy, we śnie, znów była Cherry, a za dnia Amandą. Jakoś bardzo mi ten
układ nie przeszkadzał. Bałam się tylko, że coś może zakłócić tą moją
pozornie idealną sielankę.
-
Ciociu… To znaczy, Amy, pobawisz się z nami? – Doszedł do mnie delikatny głos
ciemnookiego. Powodów mojego szoku było kilka. Po pierwsze, wytrącił mnie z
moich rozmyślań. Po drugie, zwrócił się do mnie ciociu, a przestał się tak do
mnie mówić prawie miesiąc temu. A po trzecie, powiedział „z nami”. Z nim
samym bawiłam się przecież codziennie, ale było to wtedy, kiedy nie miał obok
żadnych kolegów. Gdy byli jego znajomi, całkowicie o mnie zapominał.
Spojrzałam na niego, a następnie na
jego towarzysza. A właściwie towarzyszkę. Miała krótkie włoski w ciemniejszym
odcieniu blondu. Jej oczy były duże i ciemne, a w tym momencie wpatrywały się
we mnie z wyczekiwaniem.
-
Oczywiście – wydukałam w końcu, a mały od razu pociągnął mnie w stronę wierzy
ze zjeżdżalnią.
-
To jest Jazmyn – oznajmił w połowie drogi, a ja obdarzyłam małą blondyneczkę
ciepłym uśmiechem. Wyglądała naprawdę słodko w dwóch krótkich kucykach obwiązanych
białymi kokardkami i czerwonej sukience wystającej spod kurtki. Na nogach miała
rajstopy i czarne trampki, a całość prezentowała się jakby dziewczynka właśnie
opuściła jakieś przyjęcie, a nie wyszła na dwór, pobawić się z dziećmi.
-
Cześć, Jazmyn, ja jestem Amanda – odparłam pogodnie.
-
Tak, wiem, twój brat dużo mi o tobie mówił – rzuciła, a ja nieco się zdziwiłam.
Widziałam, że Andy chcę sprostować, że nie jesteśmy rodzeństwem, ale weszłam mu
w słowo i sobie odpuścił.
-
Tak? To dziwne, bo zazwyczaj nie jest taką gadułą – odpowiedziałam żartobliwie,
w duchu zastanawiając się co też takiego ten głuptas mógł jej naopowiadać. Szatyn
najwyraźniej dał za wygraną, bo pociągnął koleżankę za rękaw i razem zjechali
ze zjeżdżalni. Przepuściłam kilka dzieciaków i starałam dopchać się do
drabinki, żeby dostać się na dół.
-
Amy! Zjeżdżaj! – usłyszałam niespodziewanie.
-
Już schodzę! – odparłam.
-
Nie masz zjechać! – uparł się, a moje oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. –
Amy! Amy! Amy! – zaczął mi dopingować i niemal od razu przyłączyła się do niego
Jazmyn, a po niej kolejne maluchy. Poczułam na sobie wzrok nie tylko dzieci,
ale także wszystkich ludzi zgromadzonych dookoła. Zawstydzona i zapewne
zarumieniona, wywróciłam oczami i zaczęłam się modlić, żeby nie wylądować
tyłkiem w piachu. Wzięłam głęboki wdech i poszłam na żywioł.
Zjeżdżalnia wcale nie okazała się
być tak piekielnym wynalazkiem jak mi się na początku wydawało. Wszystkie brzdące zaczęły mi klaskać, a
reszta zebranych szybko stwierdziła, że nie jestem warta uwagi i zajęła się
czym innym. Ja sama zaczęłam się śmiać jak głupia, sama nie wiem dlaczego i
porwałam w powietrze mojego podopiecznego. Kręciłam nim w powietrzu, a on
słodko się śmiał. Zaraz potem zostałam wciągnięta do grupowej zabawy w berka.
Było całkiem śmiesznie. Mogę nawet
powiedzieć, że mi się podobało.
Oderwałam się od problemów i przez chwilę poczułam, jakbym sama miała pięć lat,
a żadne troski i zmartwienia zwyczajnie nie istniały. Przestałam przejmować się
opinią innych i choć co chwilę lądowałam na ziemi, potykając się o własne nogi
lub z równie niedorzecznego powodu, zupełnie mnie to nie obchodziło. Byłam cała
brudna i oblepiona piaskiem, ale dalej świetnie się bawiłam.
Czas leciał nieubłaganie. Dzieciaki
zaczęły się rozchodzić. Sama również rozważałam już powrót do domu. Widząc
jednak jak bardzo szczęśliwy jest Andy, postanowiłam zostać jeszcze chwilę,
żebyśmy chociaż dokończyli ten zamek z piasku, nad którym od dłuższej chwili
pracowaliśmy wraz z Jazmyn.
Nagle Jazzy wyskoczyła znienacka z
piaskownicy, tym samym sypiąc mi piaskiem w oczy. Z pewnością nie zrobiła tego
naumyślnie, nie mniej jednak skażone miejsce zaczęło mnie niemiłosiernie piec,
więc zaczęłam je mocno pocierać rękami.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu i
na pewno nie była to ręka dziecka. Momentalnie zaprzestałam wykonywanej
czynności.
-
Najmocniej przepraszam za moją siostrę. Naprawdę tego nie chciała – usłyszałam
tuż za mną. Powinnam odpowiedź, że przecież nic się nie stało, ale wręcz odjęło
mi mowę. Czułam się jak sparaliżowana, a ten głos wydawał się tak znajomy.
-
Przepraszam, Amy. To było niechcący. Nie gniewasz się? – spytała zapłakana
blondyneczka. Brat musiał już jej zrobić `niezłe kazanie. Odruchowo przyciągnęłam ją
do siebie.
-
Oczywiście, że nie – odparłam dosyć piskliwie. Brzmiałam zupełnie jak nie ja. –
Nie płacz już księżniczko – dodałam i ucałowałam ją w czółko. Od razu na jej
pięknej buzi zagościł anielski uśmiech.
Niewiadomo skąd pojawił się obok
Andy i bezceremonialnie pociągnął swoją koleżankę w stronę huśtawek. Otrzepałam
się z piasku i powędrowałam w stronę wolnej ławki, gdzie jeszcze raz przetarłam
ciągle piekące oczy. Spojrzałam w stronę piaskownicy. Osoba opiekująca się
Jazmyn wciąż kucała obok miejsca, w którym siedziałam i spoglądała w moją
stronę.
Otrząsnął się wreszcie i powoli
podniósł do pionu. Nie wiedziałam go za dobrze. Miał na sobie kaptur i ciemne
okulary, ale jego sylwetka wydawała się mi znajoma. Coraz bardziej przerażała
mnie ta sytuacja i marzyłam by jak najszybciej znaleźć się w domu. Powtarzałam
sobie, że to niemożliwe, żeby ktoś z Los Angales znalazł się tutaj, a na
dodatek mnie rozpoznał, ale i tak nie umiałam się uspokoić.
Na moje nieszczęście, chłopak o
niesamowicie znajomym głosie podszedł do mnie i
przysiadł się obok. Usadowił się tak, żeby móc ze spokojem mnie
obserwować i nie zanosiło się, żeby miał się odezwać. Przyglądał mi się tylko z
delikatnie rozchylonymi ustami, przez co czułam się naprawdę niekomfortowo.
-
Możesz przestać? – syknęłam poirytowana, a mój głos znów zabrzmiał dość
nietypowo. Jakbym wzniosła go dwie oktawy wyżej albo miała poważne zapalenie
gardła. Głupie nerwy. Zakapturzony chłopak nie raczył odpowiedzieć. – Halo?
Jest tam kto? – spytałam i zamachałam mu ręką przed oczami. Wreszcie się ocknął
i zsunął z nosa ciemne okulary. Wbił we mnie swoje przenikliwe spojrzenie i
nieustannie świdrując mnie wzrokiem, przejechał językiem po swoich wydatnych
wargach. Było to co najmniej przerażające, a na dodatek czułam jakbym nie miała
żadnej kontroli nad własnym ciałem. Siedziałam tylko osłupiała, nie mogąc
oderwać wzroku od jego ciemnych oczu, a tym bardziej nie potrawiąc ruszyć się z miejsca.
W głowie miałam tylko te dwie gałki
oczne o tak znajomym kolorze. Ich głębi nie sposób było zapomnieć, a tym
bardziej wyrzucić z myśli ich właściciela. Wpatrywaliśmy się więc w siebie jak
zahipnotyzowani, a ja ciągle nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Przecież to było wręcz niemożliwe. Posiadacz
tych czekoladowych cudeniek jest teraz w zupełnie innym kraju, oddalony o
tysiące mil, a nasze drogi już nigdy nie miały się skrzyżować.
Jednak ten głos, a teraz te oczy…
Czyżby mój umysł tak wariował, że nauczył się oszukiwać moje zmysły i
wprowadzać w moich myślach aż taki mętlik? Byłam przekonana, że jestem cała
czerwona i wyglądam jak osiem nieszczęść.
-
Wybacz, ale mam wrażenie, że kogoś mi przypominasz – odezwał się w końcu, a ja
znów oniemiałam na dźwięk jego głosu. To tylko złudzenie, to tylko złudzenie –
powtarzałam sobie.
-
Tak? Podobno jestem strasznie podobna do Shakiry i ludzie często mnie z nią
mylą – wymyśliłam na poczekaniu, mając nadzieję, że zabrzmiałam naturalnie i
choć trochę żartobliwie. Chyba się udało, bo uśmiechnął się pod nosem i
poprawił okulary, zakrywając tak bardzo rozpraszające mnie tęczówki.
-
Raczej nie o to mi chodziło – odparł. – To znaczy, też jesteś piękna i zgrabna
jak ona… - zaczął się tłumaczyć, widząc moją minę. – Ale wydaję mi się, że
gdzieś się już spotkaliśmy.
-
W naszym życiu przewijają się tysiące przypadkowych ludzi. Może widzieliśmy się
w supermarkecie albo na stacji benzynowej i teraz twój umysł mnie skojarzył –
wykręcałam się.
-
Może – dał za wygraną, co niezmiernie mnie ucieszyło. Postanowiłam zakończyć tą
jakże ciekawą konwersacje, będąc już niemal pewna, że to nie jestem żadna znana
mi osoba, a przypadkowy przechodzeń. Mimo wszystko chciałam się jak najszybciej
oddalić.
-
Justin! – dobiegło do moich uszu. To Jazmyn biegła w naszą stronę, ciągnąc za
sobą Andrew. W ogóle jednak to do mnie nie docierało. Po plecach przebiegł mi
nieprzyjemny dreszcz.
Zbieg okoliczności – próbowałam tłumaczyć to sobie w
myślach. W głębi miałam już całkiem inne zdanie. To jedno słowo po raz kolejny
wywróciło mój świat do góry nogami i koszmar, który zakończyłam kilka miesięcy
temu, zdawał się na nowo rozpocząć.
* * * *
Nareszcie udało mi się go dokończyć i dodać. Przyznam, że jestem nawet z siebie zadowolona. Wrócił Justin, wróciła moja wena... Cieszycie się? :D
Po za tym jestem zła, że się spóźniłam, bo w piątek minęły dwa lata odkąd dodałam pierwszy rozdział tego opowiadania. Szmat czasu, nie? A tak szybko zleciało...
Dziękuję za wszystkie komentarze, wejścia i wiadomości. Niesamowicie motywuje mnie to do działania :) Kocham Was, myszki! ♥♥♥
Kończę już pisać streszczenie części drugiej, wytrzymajcie jeszcze parę dni. Postaram się też zaktualizować linki i dodać zakładkę kontakt, gdyż założyłam konto na ask.fm ;P
Przy okazji życzę Wam radosnych, rodzinnych świąt i spełnienia marzeń w nadchodzącym roku. Wszystkie co najlepsze, kochane! ♥
Prosiłabym, żeby osoby, które nie komentują, kliknęły chociaż opcję "czytam" znajdującą się pod rozdziałem. To tylko jedno kliknięcie, a bardzo mnie uszczęśliwia ;))
Pozdrawiam ;*