poniedziałek, 24 grudnia 2012

[03] "I nie jest mu za ciasno?"


Rozdział 3 „I nie jest mu za ciasno?”
            Znów nastał piątek, a ja przez zupełny przypadek miałam wolne. Dawno nic mnie tak nie ucieszyło. Szczególnie, że mieliśmy najładniejszy dzień tego miesiąca. Mimo, że listopad trwał już w najlepsze, temperatura wynosiła trochę ponad czternaście stopni, a słońce prażyło resztkami sił. Nie było wiatru, a niebo było bezchmurne, więc był to idealny dzień na spędzenie aktywnie wolnego czasu. Zabrałam małego do parku, gdzie znajdował się całkiem spory plac zabaw. Byłam tu też umówiona z Cassie.
            Cassandra okazała się świetną dziewczyną. Miałyśmy mnóstwo wspólnych tematów i zainteresować, a także podobne poglądy. Czułam jakbym znała ją od lat i bolało mnie, że tak wiele muszę przed nią ukrywać, bo czułam, że nasza znajomość może przerodzić się w prawdziwą przyjaźń.
- Hej – przywitałyśmy się, dając sobie buziaka w policzek. – Piękny dzień, prawda?
- Owszem, tylko szkoda, że to wszystko niedługo się skończy – westchnęła.
- Zima też ma swoje uroki – odparłam. Andy od razu popędził do piaskownicy, gdzie zauważył swoich kolegów z przedszkola. Usiadłyśmy na ławce i zaczęłyśmy obgadywać wspólnych znajomych.
            Niespodziewanie spostrzegłam, że w naszą stronę idzie Ellie, moja, a właściwie Cherry, dawna przyjaciółka wraz ze swoim chłopakiem, Dylanem. Lekko się zdenerwowałam. Nie raz mijałam się z czarnowłosą w szkole, miałyśmy nawet razem biologię, i nigdy nie wzbudziłam jej podejrzeń. Mimo wszystko, wolałabym, gdyby po prostu udali, że nas nie zauważyli.
            Ku mojemu przerażeniu, postanowili do nas podejść.
- Cześć – zaczęła brunetka. Jej brzuch coraz bardziej się uwypuklał. Mimo to, cała aż promieniała. Po trochu jej tego zazdrościłam. Oczywiście, tylko w chwili, w której zapomniałam o wszystkich nieszczęściach, które ją dotknęły. – Jesteś Amy, prawda?
- Tak, chodzimy razem na biologię -  odparłam. – Ellie, tak? – dodałam po chwili. Pokiwała głową. Przedstawiłam im swoją towarzyszkę, a ona swojego chłopaka. Po chwili podszedł do nas zainteresowany Andrew.
- O, jaki słodki braciszek – zachwyciła się, pochylając się nad malcem. Patrzył na nią zaciekawiony, a po chwili obdarzył ją słodkim uśmiechem.
- Kuzyn – poprawiłam ją.
- Jestem Andy – oznajmił zadowolony, a zaraz potem pociągnął niebieskooką do piaskownicy. Była tym wyraźnie zachwycona. Niedługo sama miała zostać matką, przyda jej się mały trening. Zostaliśmy we trójkę, ale o dziwo, łatwo zaczęliśmy się dogadywać. Szybko jednak zaczęło się ściemniać, więc nasze spotkanie dobiegło końca. Pożegnaliśmy się i każde rozeszło się w swoją stronę.
- Fajni ci ludzie – rzucił szatyn, na co się zaśmiałam. Cassandrę poznał już wcześniej, ale zakochana para była dla niego nowością.
- Fajni, fajni. To byli Ellie i Dylan, Andy – wyjaśniłam cierpliwie.
- Dlaczego Ellie ma taki duży brzuch? – zapytał. Widać było, że od dawna go to nurtowało. Nie wiedziałam jednak czy to odpowiednia pora na rozmowę pt. „skąd się biorą dzieci”.
- Bo niedługo urodzi dzidziusia – odpowiedziałam niepewnie.
- I on jest tam w środku? – zadziwił się.
- Dokładnie.
- I nie jest mu za ciasno?
- Widocznie na razie nie. Jak już nie będzie miał miejsca to wyjdzie do nas – tłumaczyłam.
- A jak?
            Ta rozmowa była dla mnie coraz bardziej kłopotliwa. Zaczynałam żałować, że spotkaliśmy ciężarną dziewczynę.
- Tak jak wszedł, ale o tym porozmawiamy innym razem – ucięłam temat.
- A będę mógł go zobaczyć jak już wyjdzie? – Była to cicha prośba, a mały wydawał się całą tą sytuacją rozemocjonowany.
- Oto już musisz zapytać Ellie – odpowiedziałam.
- A kiedy się znowu z nią zobaczymy?
- Nie wiem – odparłam zgodnie z prawdą, a maluch ewidentnie się zasępił. Na szczęście dotarliśmy już do drzwi mieszkania i dryg nad nim przejmował Lucas. Ja brałam się za przygotowanie kolacji. […]
            Sobota okazała się być równie pogodna, co piątek. Z samego rana poszłam pobiegać, korzystając, że Lucky ma wolne i smacznie śpi razem z bratem. Cała spocona i zasapana, wróciłam, zrobiłam skromne śniadanie i wskoczyłam pod prysznic. Po doprowadzeniu się do porządku, zaległam na kanapie i zaczęłam czytać książkę.
            Nagle ktoś krzyknął mi do ucha, a ja o mało nie spadłam na ziemię.
- Lucas! Ty jesteś nienormalny! – uniosłam się, starając się uspokoić przyspieszony puls. – A ja ci przygotowałam śniadanie…
- Oj przepraszam, słońce. Nie mogłem się powstrzymać – wytłumaczył się szybko i cmoknął mnie w policzek, a ja wywróciłam oczami. Jak chciał kogoś udobruchać,  stawał się niesamowicie uroczy. Zresztą Andy musiał to po kimś odziedziczyć. – Jakieś plany na dzisiaj? – zapytał, gdy rozsiadł się z talerzem na sofie. Dałam mu nogi na kolana i na chwilę się zamyśliłam.
- Nie bardzo. Chyba znów zabiorę Andrew na spacer. Idziesz z nami? – spytałam. Od razu jego uśmiech przygasł.
- Muszę jechać załatwić parę spraw na mieście – mruknął z pełną buzią, za co spojrzałam na niego karcąco. – Obiecuję, że jutro gdzieś was zabiorę.
- Jasne, rozumiem – odparłam, przyglądając się jego idealnemu profilowi. – Tyle razy mówiłam ci, żebyś jadł przy stole. Jaki przykład dajesz bratu?
- Zrobiłaś się ostatnio okropnie zrzędliwa – burknął, za co dostał z pięści w ramię. Tak, zachowywaliśmy się jak stare małżeństwo. I owszem, w ogóle mi to nie przeszkadzało. Oboje czuliśmy jakbyśmy znali się całe lata, a nie niepełne dwa miesiące. Bardzo jednak ułatwiało nam to życie, bo w ogóle nie krępowaliśmy się w swoim towarzystwie i traktowaliśmy się jak rodzeństwo.
            Parę sekund później zorientowaliśmy, że obok stoi Andrew i bacznie nam się przygląda. Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni, a zaraz potem wybuchliśmy śmiechem. Chłopczyk ewidentnie nie rozumiał co się dzieję, co jeszcze bardziej mnie rozbawiło.
- Głodny? – spytałam, ciągle roześmiana, a szatyn nieśmiało kiwnął głową. Od razu podałam mu śniadanie, a następnie wyszykowaliśmy się do wyjścia.
            W ciepłych kurtkach i szalikach ruszyliśmy dzielnie do parku. Mały szybko się z niecierpliwił, więc przez połowę drogi musiałam go nieść na plecach. Miał szczęście, że miałam dobry humor, bo inaczej nie miałby tak dobrze.
            Gdy dotarliśmy na miejsce, maluch ruszył na zjeżdżalnie, a ja usiadłam na pobliskiej ławce i zaczęłam rozkoszować się być może ostatnim słonecznym popołudniem. Kompletnie się zamyśliłam i nie zwracałam zbytniej uwagi na to, co się dzieję wokoło.
            Cieszyłam się niezmiernie, że moje życie się ustabilizowało. Być może w to wszystko wkradło się trochę rutyny, ale nie miałam na co narzekać, bo przede wszystkim potrzebowałam spokoju i poczucia bezpieczeństwa, a z Lucasem i Andrew u boku było to wreszcie możliwe.
            Zapominałam o przeszłości. Co prawda, co noc śnił mi się Justin, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Było tak jakbym w nocy, we śnie, znów była Cherry, a za dnia Amandą. Jakoś bardzo mi ten układ nie przeszkadzał. Bałam się tylko, że coś może zakłócić tą moją pozornie idealną sielankę.
- Ciociu… To znaczy, Amy, pobawisz się z nami? – Doszedł do mnie delikatny głos ciemnookiego. Powodów mojego szoku było kilka. Po pierwsze, wytrącił mnie z moich rozmyślań. Po drugie, zwrócił się do mnie ciociu, a przestał się tak do mnie mówić prawie miesiąc temu. A po trzecie, powiedział „z nami”. Z nim samym bawiłam się przecież codziennie, ale było to wtedy, kiedy nie miał obok żadnych kolegów. Gdy byli jego znajomi, całkowicie o mnie zapominał.
            Spojrzałam na niego, a następnie na jego towarzysza. A właściwie towarzyszkę. Miała krótkie włoski w ciemniejszym odcieniu blondu. Jej oczy były duże i ciemne, a w tym momencie wpatrywały się we mnie z wyczekiwaniem.
- Oczywiście – wydukałam w końcu, a mały od razu pociągnął mnie w stronę wierzy ze zjeżdżalnią.
- To jest Jazmyn – oznajmił w połowie drogi, a ja obdarzyłam małą blondyneczkę ciepłym uśmiechem. Wyglądała naprawdę słodko w dwóch krótkich kucykach obwiązanych białymi kokardkami i czerwonej sukience wystającej spod kurtki. Na nogach miała rajstopy i czarne trampki, a całość prezentowała się jakby dziewczynka właśnie opuściła jakieś przyjęcie, a nie wyszła na dwór,  pobawić się z dziećmi.
- Cześć, Jazmyn, ja jestem Amanda – odparłam pogodnie.
- Tak, wiem, twój brat dużo mi o tobie mówił – rzuciła, a ja nieco się zdziwiłam. Widziałam, że Andy chcę sprostować, że nie jesteśmy rodzeństwem, ale weszłam mu w słowo i sobie odpuścił.
- Tak? To dziwne, bo zazwyczaj nie jest taką gadułą – odpowiedziałam żartobliwie, w duchu zastanawiając się co też takiego ten głuptas mógł jej naopowiadać. Szatyn najwyraźniej dał za wygraną, bo pociągnął koleżankę za rękaw i razem zjechali ze zjeżdżalni. Przepuściłam kilka dzieciaków i starałam dopchać się do drabinki, żeby dostać się na dół.
- Amy! Zjeżdżaj! – usłyszałam niespodziewanie.
- Już schodzę! – odparłam.
- Nie masz zjechać! – uparł się, a moje oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. – Amy! Amy! Amy! – zaczął mi dopingować i niemal od razu przyłączyła się do niego Jazmyn, a po niej kolejne maluchy. Poczułam na sobie wzrok nie tylko dzieci, ale także wszystkich ludzi zgromadzonych dookoła. Zawstydzona i zapewne zarumieniona, wywróciłam oczami i zaczęłam się modlić, żeby nie wylądować tyłkiem w piachu. Wzięłam głęboki wdech i poszłam na żywioł.
            Zjeżdżalnia wcale nie okazała się być tak piekielnym wynalazkiem jak mi się na początku wydawało.  Wszystkie brzdące zaczęły mi klaskać, a reszta zebranych szybko stwierdziła, że nie jestem warta uwagi i zajęła się czym innym. Ja sama zaczęłam się śmiać jak głupia, sama nie wiem dlaczego i porwałam w powietrze mojego podopiecznego. Kręciłam nim w powietrzu, a on słodko się śmiał. Zaraz potem zostałam wciągnięta do grupowej zabawy w berka.
            Było całkiem śmiesznie. Mogę nawet powiedzieć,  że mi się podobało. Oderwałam się od problemów i przez chwilę poczułam, jakbym sama miała pięć lat, a żadne troski i zmartwienia zwyczajnie nie istniały. Przestałam przejmować się opinią innych i choć co chwilę lądowałam na ziemi, potykając się o własne nogi lub z równie niedorzecznego powodu, zupełnie mnie to nie obchodziło. Byłam cała brudna i oblepiona piaskiem, ale dalej świetnie się bawiłam.
            Czas leciał nieubłaganie. Dzieciaki zaczęły się rozchodzić. Sama również rozważałam już powrót do domu. Widząc jednak jak bardzo szczęśliwy jest Andy, postanowiłam zostać jeszcze chwilę, żebyśmy chociaż dokończyli ten zamek z piasku, nad którym od dłuższej chwili pracowaliśmy wraz z Jazmyn.
            Nagle Jazzy wyskoczyła znienacka z piaskownicy, tym samym sypiąc mi piaskiem w oczy. Z pewnością nie zrobiła tego naumyślnie, nie mniej jednak skażone miejsce zaczęło mnie niemiłosiernie piec, więc zaczęłam je mocno pocierać rękami.
            Ktoś położył mi rękę na ramieniu i na pewno nie była to ręka dziecka. Momentalnie zaprzestałam wykonywanej czynności.
- Najmocniej przepraszam za moją siostrę. Naprawdę tego nie chciała – usłyszałam tuż za mną. Powinnam odpowiedź, że przecież nic się nie stało, ale wręcz odjęło mi mowę. Czułam się jak sparaliżowana, a ten głos wydawał się tak znajomy.
- Przepraszam, Amy. To było niechcący. Nie gniewasz się? – spytała zapłakana blondyneczka. Brat musiał już jej zrobić `niezłe kazanie. Odruchowo przyciągnęłam ją do siebie.
- Oczywiście, że nie – odparłam dosyć piskliwie. Brzmiałam zupełnie jak nie ja. – Nie płacz już księżniczko – dodałam i ucałowałam ją w czółko. Od razu na jej pięknej buzi zagościł anielski uśmiech.
            Niewiadomo skąd pojawił się obok Andy i bezceremonialnie pociągnął swoją koleżankę w stronę huśtawek. Otrzepałam się z piasku i powędrowałam w stronę wolnej ławki, gdzie jeszcze raz przetarłam ciągle piekące oczy. Spojrzałam w stronę piaskownicy. Osoba opiekująca się Jazmyn wciąż kucała obok miejsca, w którym siedziałam i spoglądała w moją stronę.
            Otrząsnął się wreszcie i powoli podniósł do pionu. Nie wiedziałam go za dobrze. Miał na sobie kaptur i ciemne okulary, ale jego sylwetka wydawała się mi znajoma. Coraz bardziej przerażała mnie ta sytuacja i marzyłam by jak najszybciej znaleźć się w domu. Powtarzałam sobie, że to niemożliwe, żeby ktoś z Los Angales znalazł się tutaj, a na dodatek mnie rozpoznał, ale i tak nie umiałam się uspokoić.
            Na moje nieszczęście, chłopak o niesamowicie znajomym głosie podszedł do mnie i  przysiadł się obok. Usadowił się tak, żeby móc ze spokojem mnie obserwować i nie zanosiło się, żeby miał się odezwać. Przyglądał mi się tylko z delikatnie rozchylonymi ustami, przez co czułam się naprawdę niekomfortowo.
- Możesz przestać? – syknęłam poirytowana, a mój głos znów zabrzmiał dość nietypowo. Jakbym wzniosła go dwie oktawy wyżej albo miała poważne zapalenie gardła. Głupie nerwy. Zakapturzony chłopak nie raczył odpowiedzieć. – Halo? Jest tam kto? – spytałam i zamachałam mu ręką przed oczami. Wreszcie się ocknął i zsunął z nosa ciemne okulary. Wbił we mnie swoje przenikliwe spojrzenie i nieustannie świdrując mnie wzrokiem, przejechał językiem po swoich wydatnych wargach. Było to co najmniej przerażające, a na dodatek czułam jakbym nie miała żadnej kontroli nad własnym ciałem. Siedziałam tylko osłupiała, nie mogąc oderwać wzroku od jego ciemnych oczu, a tym bardziej nie potrawiąc ruszyć się z miejsca.
            W głowie miałam tylko te dwie gałki oczne o tak znajomym kolorze. Ich głębi nie sposób było zapomnieć, a tym bardziej wyrzucić z myśli ich właściciela. Wpatrywaliśmy się więc w siebie jak zahipnotyzowani, a ja ciągle nie mogłam uwierzyć w to co widzę.  Przecież to było wręcz niemożliwe. Posiadacz tych czekoladowych cudeniek jest teraz w zupełnie innym kraju, oddalony o tysiące mil, a nasze drogi już nigdy nie miały się skrzyżować.
            Jednak ten głos, a teraz te oczy… Czyżby mój umysł tak wariował, że nauczył się oszukiwać moje zmysły i wprowadzać w moich myślach aż taki mętlik? Byłam przekonana, że jestem cała czerwona i wyglądam jak osiem nieszczęść.
- Wybacz, ale mam wrażenie, że kogoś mi przypominasz – odezwał się w końcu, a ja znów oniemiałam na dźwięk jego głosu. To tylko złudzenie, to tylko złudzenie – powtarzałam sobie.
- Tak? Podobno jestem strasznie podobna do Shakiry i ludzie często mnie z nią mylą – wymyśliłam na poczekaniu, mając nadzieję, że zabrzmiałam naturalnie i choć trochę żartobliwie. Chyba się udało, bo uśmiechnął się pod nosem i poprawił okulary, zakrywając tak bardzo rozpraszające mnie tęczówki.
- Raczej nie o to mi chodziło – odparł. – To znaczy, też jesteś piękna i zgrabna jak ona… - zaczął się tłumaczyć, widząc moją minę. – Ale wydaję mi się, że gdzieś się już spotkaliśmy.
- W naszym życiu przewijają się tysiące przypadkowych ludzi. Może widzieliśmy się w supermarkecie albo na stacji benzynowej i teraz twój umysł mnie skojarzył – wykręcałam się.
- Może – dał za wygraną, co niezmiernie mnie ucieszyło. Postanowiłam zakończyć tą jakże ciekawą konwersacje, będąc już niemal pewna, że to nie jestem żadna znana mi osoba, a przypadkowy przechodzeń. Mimo wszystko chciałam się jak najszybciej oddalić.
- Justin! – dobiegło do moich uszu. To Jazmyn biegła w naszą stronę, ciągnąc za sobą Andrew. W ogóle jednak to do mnie nie docierało. Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz.
            Zbieg okoliczności – próbowałam tłumaczyć to sobie w myślach. W głębi miałam już całkiem inne zdanie. To jedno słowo po raz kolejny wywróciło mój świat do góry nogami i koszmar, który zakończyłam kilka miesięcy temu, zdawał się na nowo rozpocząć.
* * * *
Nareszcie udało mi się go dokończyć i dodać. Przyznam, że jestem nawet z siebie zadowolona. Wrócił Justin, wróciła moja wena... Cieszycie się? :D
Po za tym jestem zła, że się spóźniłam, bo w piątek minęły dwa lata odkąd dodałam pierwszy rozdział tego opowiadania. Szmat czasu, nie? A tak szybko zleciało... 
Dziękuję za wszystkie komentarze, wejścia i wiadomości. Niesamowicie motywuje mnie to do działania :) Kocham Was, myszki! ♥♥♥
Kończę już pisać streszczenie części drugiej, wytrzymajcie jeszcze parę dni. Postaram się też zaktualizować linki i dodać zakładkę kontakt, gdyż założyłam konto na ask.fm ;P 
Przy okazji życzę Wam radosnych, rodzinnych świąt i spełnienia marzeń w nadchodzącym roku. Wszystkie co najlepsze, kochane! 
Prosiłabym, żeby osoby, które nie komentują, kliknęły chociaż opcję "czytam" znajdującą się pod rozdziałem. To tylko jedno kliknięcie, a bardzo mnie uszczęśliwia ;))
Pozdrawiam ;*

środa, 12 grudnia 2012

[02] "Nie toleruję nietolerancji."


Rozdział 2 „Nie toleruję nietolerancji.”
            Przygotowywałam właśnie kolację, a za oknem porządnie się rozpadało. Myślami znowu wybiegłam w odległe i dopiero nastawiony wcześniej minutnik sprowadził mnie do rzeczywistości. Wyłączyłam piekarnik i wyciągnęłam z niego gorącą zapiekankę.
            W głębi co jakiś czas przypominałam sobie sprzeczkę z Lucasem. To była nasza pierwsza kłótnia. Powoli okazywało się, że wspólne życie nie jest tak proste, jakby się mogło wydawać.  Dzielenie ze sobą każdej chwili i każdego wspomnienia zaczynało być męczące.
            Minęły już dwa tygodnie. Najgorsze, czyli początki w nowej szkole, miałam już za sobą. Denerwowałam się, bo szkoła nie była zbyt liczna i moja obecność została zauważona niemal przez wszystkich. Prywatność wydawała się tu dla niektórych zupełnie obcym pojęciem, a wpychanie nosa w nie swoje sprawy było czymś w rodzaju hobby.
            Nie zamierzałam się niczym zadręczać. Był piątek. Miałam całe dwa dni na oderwanie się od szkolnych problemów. Wszystko układało się coraz bardziej pomyślnie. Nie kłóciłam się już moim współlokatorem, bo zaczął wracać o ustalonych wcześniej godzinach i mogłam wszystko sobie zaplanować. Był naprawdę dobrym i kochanym człowiekiem, nie mogłam więc długo się na niego gniewać. Andy zaaklimatyzował się w przedszkolu, polubił z kolegami i nie sprawiał praktycznie żadnych problemów.
            Mimo wszystko, Lucas spędzał mnóstwo czasu po za domem, a ja albo pracowałam, albo siedziałam w domu z dzieckiem. Sama się na to skazałam, ale zaczynała doskwierać mi samotność. Lucky był moją bratnią duszą, ale nie miał dla mnie wystarczająco czasu, a ja nie miałam tutaj nikogo innego. Tak, Lucky, bo oboje doszliśmy do wniosku, że wpadając na siebie w parku mieliśmy poniekąd ogromne szczęście.
- Co dziś na kolację? – zapytał, siadając przy stole i biorąc sobie małego na kolana.
- Nic specjalnego, bo powoli kończą mi się pomysły – westchnęłam bezradnie i podałam im posiłek. Sama jakoś nie byłam głodna, więc ostałam się przy kubku herbaty.
- Twoja kuchnia nigdy mi się nie znudzi – odparł, uśmiechając się zadziornie. Zaśmiałam się krótko.
- Zrobisz wszystko, byleby samemu nie gotować – stwierdziłam, nieco złośliwie. – Robisz ze mnie kurę domową – zażartowałam, ale chyba zabrzmiało to poważnie, bo czarnowłosy od razu przestał się uśmiechać. Spojrzał na mnie udręczony, a jego szafirowe oczy wyrażały jedynie smutek. – Żartowałam – dodałam szybko i dosyć nerwowo. – Nie przeszkadza mi to. Podoba mi się tutaj, podoba mi się moje życie – zmieszałam się nieco.
- Chcę, żebyś skończyła z pracą w tej obleśnej dziurze – oznajmił śmiertelnie poważnym tonem. Spojrzałam na niego zaskoczona.
- Potrzebujemy pieniędzy – przypomniałam mu. Nie lubiłam, gdy poruszał takie tematy przy Andrew.
- Już nie. Znaczy, potrzebujemy, ale warsztat, w którym pracuję przydzielił mi parę dobrych zleceń. Może nie kupię nam od razu willi z basenem, ale spokojnie mogę nas za to utrzymać przez następne miesiące – wytłumaczył, a ja przyglądałam mu się badawczo.
- Teraz może i tak, ale co będzie za pół roku? Lepiej pomęczyć się teraz i  mieć oszczędności – mruknęłam, spoglądając na zajadającego się swoją kolacją szatyna.
- Nie mówię, że masz nic nie robić. Ta praca w kawiarni jak najbardziej mi odpowiada. Jest blisko, na godziwych warunkach i chcę, żebyś miała pieniądze na jakieś swoje potrzeby, zakupy, kino i inne zachcianki.
- Nie potrzebuję tego – wtrąciłam.
- Chcę, żeby niczego ci nie brakowało. Po za tym martwię się, gdy jesteś na tym cholernym zmywaku, tak daleko od domu. To niebezpieczna dzielnica – dodał. – Koniec dyskusji, do poniedziałku masz złożyć wypowiedzenie – rozkazał wreszcie, zakładając sobie ręce na piersi i patrząc na mnie z góry. Nie podobał mi się jego władczy ton, ale musiałam się z nim zgodzić. Nienawidziłam tej pracy, tych zmarnowanych weekendów i strachu, gdy wracałam po nocy ciemnymi uliczkami. Zawsze tłumaczyłam sobie, że to dla naszego dobra, dla Andrew. Miałam już jednak tego dosyć i poniekąd ucieszyłam się z prośby czarnowłosego.
- Dobrze – odpowiedziałam w końcu, a chłopak ewidentnie był zaskoczony moją kapitulacją w tym temacie. Było to pozytywne zaskoczenie, więc niemal od razu na twarz wkradł mu się ten zadowolony uśmieszek, za który miałam ochotę walnąć go w łeb. – W takim razie mam wolny  weekend – ucieszyłam się.
- Powinnaś się uczyć. – Od razu zepsuł mi humor. Ponownie miał jednak rację. Miałam zaległości. Łączenie szkoły, pracy, zajmowania się dzieciakiem i domem było prawie niewykonalne. Prędzej czy później bym się wykończyła. Stwierdziłam, że muszę to rozsądnie rozplanować. Postanowiłam, że zabiorę się za to dopiero jutro. Dzisiaj, po raz pierwszy od wielu tygodni, zamierzałam po prostu trochę się polenić. […]           
            Siedzę na ziemi w swoim pokoju i przysłuchuję się wszystkiemu wokół. Ktoś nachalnie dobija się do drzwi.
            Proszę, wpuść mnie – woła głos.
            Wszystko wydaje się strasznie odległe, jakby gęsta mgła odgradzała mnie od rzeczywistości.
            Błagam, wysłuchaj mnie.
            Nagle oddzielająca nas ściana po prostu się rozpływa, a mój rozmówca staje tuż przede mną.
- Musisz mnie wysłuchać – szepta.
- Nic nie muszę – odpowiadam,  choć nie mam żadnej kontroli nad tym co robię i mówię.- Nie chciałeś zniknąć z mojego życia, więc ja zniknę z twojego. – Mój ton jest oschły i nieprzyjemny, a ja sama z całych sił staram się uniknąć kontaktu wzrokowego z ciemnowłosym chłopakiem.
             Szatyn łapie mnie za ramiona i przyciąga bliżej siebie.
- Nigdy nie pozwolę ci odejść – stwierdza cicho, acz pewnie. Uśmiecham się ironicznie.
- Nigdy nie mów nigdy, Justin* – odpowiadam i wyswobadzam się z jego uścisku.
            Podniosłam się gwałtownie, cała zalana potem. Co muszę mieć z głową, że śnią mi się własne wspomnienia? Chyba nie chciałam znać odpowiedzi na to pytanie. Wiedziałam jedynie, że moja przeszłość nie chciała dać mi spokoju.
            Był poniedziałek. Weekend minął w zastraszająco szybkim tempie. Wyszykowałam się i mozolnym krokiem odprowadziłam małego do przedszkola, a później podjechałam autobusem pod szkołę.
            Zaczął się kolejny zwyczajny szkolny dzień. Ciągle zdarzało mi się gubić wśród rozbudowanych korytarzy i nielogicznej numeracji. Miałam ochotę ukatrupić dyrektora za ten remont, przez który miałam problemy z orientacją w budynku, do którego uczęszczałam od lat. Tylko nikt o tym nie wiedział i nie mogłam tego zmienić.
            Poranne lekcje minęły zaskakująco szybko. Może było to winną mojego nieco niepokojącego, acz nadzwyczaj dobrego humoru. Zaczynałam akceptować swoje życie, dogadywałam się z Lucasem, pokochałam Andrew, a na dodatek nie musiał już pracować na zmywaku. Czyż świat nie jest piękny?
            Po spożyciu skromnego lunchu udałam się w drogę do sali z geografii. Korytarze świeciły pustkami, gdyż większość uczniów ciągle przesiadywała w stołówce. Skręcając w sektor B, ujrzałam niecodzienny i niekoniecznie przyjemny widok.
- Ludzie twojego pokroju nie powinni w ogóle istnieć – fuknęła tleniona blondynka do skulonej pod ścianą, kruchej dziewczyny. Po boku prześladowczyni stały dwie inne, wyglądające równie sztucznie uczennice. Ewidentnie pastwiły się i zastraszały młodszą i słabszą koleżankę.
            Poczułam jak adrenalina rozchodzi się w moich żyłach z prędkością światła. Wszystko się we mnie zagotowało. Miałam wrażenie, że para zaraz wystrzeli mi z uszu.
- Zostawcie ją – wymsknęło mi się, zanim mój mózg ostrzegł mnie o istniejącym zagrożeniu. – Co ona wam takiego zrobiła? – warknęłam, przybierając rozwścieczony ton.
- Nie twój interes – syknęła główna prześladowczyni. Doskonale ją pamiętałam. – A ty co, Indiana**, szukasz guza?
- Po prostu nie toleruję pomiatania innymi – odparłam, starając się zapanować nad emocjami.
- Tego nawet nie śmiałabym nazwać człowiekiem – prychnęła, a wyniosłość w jej głosie świadczyła jedynie o rozbudowanym ego i zaburzonym systemie wartości.
- Ma takie same prawa jak ty, musisz się z tym pogodzić. Niewolnictwo już dawno przestało istnieć, obudź się dziewczyno – oznajmiłam równie nieprzyjemnym tonem. Blondynka zrobiła krok w moją stronę. Jej straż czaiła się z tyłu, gotowa w każdej chwili ruszyć do ataku w obronie swojej królowej. Zmierzyłyśmy się spojrzeniami. Nie chcę wiedzieć do czego mogłoby dojść, gdyby w tym momencie ktoś się nie wtrącił.
- Dominica! – zawołał jakiś wysoki brunet, który pojawił się obok nas nie wiadomo skąd. – Co tu się dzieje?
- Plebs się odzywa – mruknęła, na co prychnęłam pod nosem, dogłębnie dając im do zrozumienia moje lekceważenie. Spojrzałam na nich wyzywająco, a chłopak przyglądał mi się, wyraźnie zaciekawiony.
- Myślę, że powinnaś już iść – powiedział, a dziewczyna u jego boku uśmiechnęła się triumfalnie. Całkowicie to zignorowałam. – Mówiłem do ciebie, Dominico – wyjaśnił. Nie wiem, która z nas była w większym szoku.
- Słucham? – wykrztusiła oburzona.
- Odejdź – powtórzył, nie odrywając ode mnie wzroku. To było co najmniej dziwaczne. Blondynka zmierzyła mnie rozzłoszczonym spojrzeniem, ale potulnie wykonała polecenie, a jej obstawa bez słowa podążyła za nią. Zostaliśmy w trójkę.
            Pierwszoklasistka – jak mniemam po jej wyglądzie i pozycji w szkolnej hierarchii – ciągle kucała pod ścianą.
- Jak się nazywasz, nieziemska istoto? – zapytał brunet, a ja o mało się nie przewróciłam. Ze śmiechu, oczywiście. Spojrzałam na niego jak  na idiotę i pomogłam wstać poszkodowanej.
- Dzięki za pomoc – wymamrotałam i pociągnęłam dziewczynę w stronę łazienek.
- Intrygujące – rzucił, a ja ledwo to usłyszałam, gdyż w tym momencie drzwi od szkolnej ubikacji się za nami zamknęły.
-  Dziękuję – odezwała się cicho brązowowłosa. Jej wielkie oczy wciąż wyglądały na wystraszone. Machnęłam na nią ręką.
- Mam nadzieję, że nie zdążyła ci nic zrobić – westchnęłam, a szatynka pokręciła głową. Odetchnęłam z ulgą. Postanowiłam na razie nie drążyć tematu dręczycielki. – Jestem Amanda, ale wszyscy mówią na mnie Amy – rzuciłam, wyciągając w jej stronę otwartą dłoń.
- Cassandra, ale proszę, mów mi Cassie – odparła, delikatnie ściskając moją rękę.
- No więc, Cassie… Ile masz jeszcze lekcji? – spytałam pogodnie.
- Dwie – odpowiedziała krótko po chwili namysłu.
- W takim razie porywam cię na małe wagary – zniżyłam nieco głos i puściłam jej oczko. Wyszłyśmy z powrotem na korytarz, a ja dokładnie rozejrzałam się dookoła. – Teren czysty – szepnęłam z przejęciem, na co moja nowa koleżanka cichutko zachichotała. Szybko pociągnęłam ją w stronę bocznego wyjścia, skąd dzieliło nas tylko kilka kroków od przystanku autobusowego. […]
            Siedziałyśmy w przytulnej kawiarence, pijąc po kubku gorącej czekolady. Było to też miejsce, w którym pracowałam popołudniami. Dziwnie było mi tu siedzieć, nie obsługując klientów.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zapytała niespodziewanie Cassie. Była niezwykle śliczna. Miała duże, orzechowe oczy i długie, kasztanowe włosy. Była szczupła i niewiele niższa ode mnie. Szybko znalazłyśmy wspólny język i poczułyśmy się pewnie w swoim towarzystwie.
- Nie toleruję nietolerancji – mruknęłam, uśmiechając się pod nosem. – Dominica nie ma prawa się nad nikim pastwić. Ktoś powinien  utrzeć jej ten zadarty nos.
- Innym też się to nie podoba, a nigdy się za mną nie wstawili – wyznała, patrząc w swój kubek.
- Bo to tchórze – burknęłam. - Boją się, że ich zniszczy. Niektórzy pewnie cieszą się, że uwzięła się na ciebie, bo sami mają spokój – wyjaśniłam ponuro, a szatynka się skrzywiła. – Ale zapomnij o tym. Obiecuję, że ta jędza więcej ci się nie naprzykrzy – zapewniłam ją, uśmiechając się pokrzepiająco. Zmieniłyśmy temat na weselszy i szybko zapomniałyśmy o nieprzyjemnej sytuacji. […]
            Sielanka szybko dobiegła końca, a ja musiałam przejąć swoją zmianę. Cassandra odeszła do domu, ale wymieniłyśmy się numerami na wszelki wypadek. Praca ciągnęła mi się znacznie bardziej niż szkoła, co było spowodowane moim przywiązaniem do nowego domu, w którym chciałam znaleźć się jak najszybciej.
            W końcu moja praca się skończyła, a ja pomogłam mojej współpracowniczce zamknąć lokal, po czym obie rozeszłyśmy się do domów. Całą drogę pokonałam wręcz w podskokach, ale niemal pod samymi drzwiami przypomniało mi się, że zabrakło nam herbaty, mleka i cukru.  Z niechęcią udałam się do najbliższego sklepu i zaczęłam szukać potrzebnych artykułów. Wzięłam dodatkowo paczkę żelków, gdyż naszła mnie na nie ochota i skierowałam się do kasy.  Zamarłam w pół kroku niczym sparaliżowana i zwyczajnie spanikowałam.
            Nieopodal stały dwie osoby, których nigdy bym się tu nie spodziewała. Christian i Caitlin Beadles stali sobie jak gdyby nigdy nic w kolejce, z koszykiem pełnym zakupów.  Wykonałam szybki odwrót, taranując przy tym jakąś staruszkę. Brawo, Amy, na pewno pomoże ci to zostać niepostrzeżoną. Schowałam się za kolumną z konserw i starałam się uspokoić oddech. Jak oni się tu znaleźli?!
- Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała któraś z pracownic, gdy od paru minut stałam z zamkniętymi oczami.
- Nie, dziękuję – odpowiedziałam i wyjrzałam zza regału. Nikogo już nie było. Popędziłam zapłacić za zakupy i czym prędzej udałam się do bezpiecznego mieszkania.


* Nawiązanie do piosenek Justina Biebera - Never let you go oraz Never say never
** Bohaterka pochodzi z miejscowości Chandler, w stanie Indiana, stąd wzięła się jej ksywka.
* * * *
Zwlekałam z tym rozdziałem, bo nie podobał mi się prawie w ogóle, ale w końcu stwierdziłam, że chyba nie jest tak źle. Kolejny już kończę, więc postaram się dodać w weekend. Wtedy też wezmę się za porządny szablon, bo ten nie należy do najbardziej udanych. Wytrzymajcie jeszcze kilka dni ;) 
Parę spraw organizacyjnych.
Adres bloga pochodzi z języka włoskiego, którego uczę się już 4 rok i znaczy tyle co słynne motto Justina - "never say never",czyli "nigdy nie mów nigdy". 
Informowani - jeśli chcesz do nich należeć zostaw swój numer GG lub Twittera lub napisz do mnie [7061011] [OnlyHalfEvil33]. 
Jeśli klikniecie w imiona nowych bohaterów (za pierwszym razem, gdy zostały wymienione), otworzą Wam się ich zdjęcia :P A w odpowiedzi na pytania, tak, na ikonce na profilu (i komentarzach) to jestem ja ;D
CZYTASZ = KOMENTUJESZ 
Nie piszę dla pustych komentarzy, ale Wasze szczere słowa motywują mnie do działania :) 
Dziękuję za wszystko <3
Pozdrawiam ; **

wtorek, 27 listopada 2012

[01] " Dlaczego moje życie musiało być tak popaprane?"


Rozdział 1 „Dlaczego moje życie musiało być tak popaprane?”
            Jak w każdy piątek robiłam zakupy w pobliskim supermarkecie. Musiałam zrobić zapasy na cały weekend.  Andy siedział grzecznie w swoim wózku, podśpiewując pod nosem wymyśloną przez siebie piosenkę.
- To na ma dziś ochotę mój mały potworek? – zapytałam, uśmiechając się ciepło.
- Dinozaury! – odkrzyknął maluch.
- Znowu? – zaśmiałam się. Ten maluch mógłby jeść tylko i wyłącznie te różnokształtne kotleciki. – A może dzisiaj spróbujemy czegoś innego?
- Nie! – zaprzeczył natychmiast, lekko się oburzając. Wywróciłam oczami. Na początku nie potrafiłam mu odmówić i zawsze mu ulegałam. Miałam za miękkie serce, ale nic przecież nie trwa wiecznie.
- Słuchaj – zaczęłam, kucając obok wózka i spoglądając w jego orzechowe tęczówki. – Dzisiaj i jutro zjemy zupę oraz spaghetti, ale obiecuję, że w niedzielę zrobię ci dinozaury. Zgoda? – zaproponowałam i wpatrywałam się w jego zamyśloną minę. Wyglądało jakby dokładnie analizował wszystkie za i przeciw zaistniałej sytuacji.
- Zgoda! – stwierdził wesoło. – Ale kupisz mi jeszcze ciasteczka – zażądał, a ja ledwo powstrzymałam śmiech. Niewiarygodne, że on nie skończył nawet jeszcze czterech lat.
- Ekchem… - odchrząknęłam znacząco, a dzieciak od razu zrozumiał o co mi chodzi.
- Proszę – dodał, uśmiechając się rozbrajająco. Zaśmiałam się pogodnie i rozczochrałam mu włosy. Chłopiec od razu uznał, że wygrał sprawę.
            Dalej już bez zbędnych dyskusji ruszyliśmy między sklepowe regały w poszukiwaniu niezbędnych artykułów. Andy był dzisiaj nadzwyczaj spokojny, więc poszło mi to wszystko bardzo sprawnie.
            Wróciliśmy do domu jeszcze przed dwunastą. Miał parę rzeczy do ogarnięcia, więc puściłam małemu Króla Lwa, a następnie udałam się do kuchni, gdzie zaczęłam rozpakowywać zakupy.
            Nastawiłam zupę i pościerałam blaty. Włączyłam cicho radio i z ulgą usiadłam na taborecie pod oknem, ciesząc się z chwili wytchnienia. Ostatnio naprawdę dużo się działo. Starałam się nad niczym nie zastanawiać i po prostu żyć chwilą, ale powoli zdawałam sobie sprawę, że przed przeszłością nie da się uciec.
Na szczęście nie miałam zbyt wiele czasu na takie filozoficzne przemyślenia. W każde popołudnie w dni powszednie pracowałam w małej kawiarence, a weekendami robiłam na zmywaku w niezbyt przyjemnym barze. Czasami dorabiałam też jako opiekunka dla dzieci, a od czasu do czasu starałam się odwiedzać schronisko dla zwierząt. Miałam więc całkiem sporo na głowie, a do tego od poniedziałku miała dojść nauka.
Dzisiaj o czwartej miałam rozmowę z dyrektorem szkoły. Miałam nadzieję, że Lucas do tego czasu wróci, bo było to dla mnie naprawdę ważne, a nie miałam z kim zostawić dziecka.
- Mogę ci pomóc? – usłyszałam niespodziewanie.
- Nie oglądasz bajki? – zdziwiłam się. Zwykle ciężko było odciągnąć go od telewizora.
- Wolę pomóc – zaparł się twardo. Od razu zrobiło mi się ciepło na sercu. Był najsłodszym i najlepiej wychowanym dzieckiem jakie znałam. Nie wiem jak Lucas tego dokonał, szczególnie, że miał naprawdę trudną sytuację rodzinną, ale należą mu się spore gratulacje.
            Machnęłam w jego stronę ręką, a on bez wahania do mnie podszedł. Posadziłam go sobie na kolanach i mocno przytuliłam.
- Mój mały, dzielny bohater – powiedziałam i zaczęłam go łaskotać. Melodyjny śmiech wypełnił całe mieszkanie. Właśnie w takich chwilach czułam, że jestem w odpowiednim miejscu na Ziemi i, że to tu odnajdę swoje szczęście. […]
            Był kwadrans po trzeciej, a mój współlokator dalej nie raczył się pojawić. Nie umiałam się z nim skontaktować i już byłam cała zdenerwowana.
- No zatłukę go chyba – mamrotałam pod nosem. Zaraz musiałam wychodzić, bo do szkoły był spory kawałek, a nie miałam gdzie zostawić Andrew. Sama byłam już gotowa do wyjścia, a za dziesięć minut odjeżdżał autobus. – Andy, ubieraj się – zarządziłam, a chłopiec od razu ochoczo poderwał się do wyjścia. Nie miałam wyboru, musiałam zabrać go ze sobą. Zapięłam mu kurtkę, a sama chwyciłam torebkę i zamknąwszy mieszkanie, ruszyliśmy w umówione miejsce. […]
            - Byłam umówiona z panem dyrektorem – oznajmiłam siedzącej za biurkiem sekretarce.
- Nazwisko?
- Auer – odpowiedziałam szybko. Nawet zbyt szybko. Byłam pewna, że zabrzmiałam dość nerwowo.
- Pan dyrektor już na panią czeka – odparła z nieco udawaną uprzejmością. Cały czas przyglądała mi się badawczo. Mruknęłam ciche „dziękuję” i już miałam wejść do paszczy lwa, gdy przypomniałam sobie, że nie przyszłam tu sama.
- Przepraszam, nie miałam co z nim zrobić. Mogłaby go pani popilnować przez kilka minut? – spytałam speszona, a kobieta spojrzała na mnie litościwie, a może nawet pogardliwie. Pewnie była przekonana, że Andy jest moim dzieckiem i jestem kolejną naiwną nastoletnią matką, próbującą połączyć szkołę z wychowaniem dziecka.
- Nie powinien być w przedszkolu? – zapytała uszczypliwie, a ja spuściłam wzrok na swoje buty. Miałam ochotę jej dopiec, ale od wielu tygodni walczyłam ze swoją buntowniczą naturą i nie mogła mnie zagiąć byle wścibska baba.
- Nie – burknęłam krótko i zwróciłam się do chłopca. – Poczekaj tu grzecznie. Wrócę jak najszybciej.
            Otworzyłam drzwi i nie patrząc już nawet na złośliwą sekretarkę, wkroczyłam do gabinetu dyrekcji. Mężczyzna w kwiecie wieku, pogrążony zacięcie w lekturze, uniósł wzrok znad książki i obrzucił mnie ciekawskim spojrzeniem. Odłożył czytaną powieść, wyprostował się i poprawiwszy okulary, obdarzył mnie ciepłym uśmiechem. Pierwszy pozytywny gest skierowany wobec mojej osoby tego dnia.
- Dzień dobry. Czym mogę pani służyć? – zapytał pogodnie.
- Dzień dobry. Tak jak mówiłam przez telefon, chciałabym się uczyć w pana szkole. Tu ma pan moje CV, życiorys oraz świadectwo z poprzedniej klasy – wyjaśniłam, wyciągając równocześnie teczkę z torebki. Dyrektor spojrzał na mnie zaskoczony. No tak, nie wyglądałam już na przeciętną uczennicę. Robiłam wszystko, żeby sprawiać wrażenie jak najdojrzalszej, a jednocześnie nie rzucać się w oczy. Sęk w tym, że mimo fałszywych dokumentów, które załatwił mi Lucas, nadal nie byłam pełnoletnia. Zapomniał zmienić moją datę urodzenia.
            Mężczyzna ze skupieniem przyglądał się moim dokumentom. Miał czarne włosy przyprószone siwizną i kilka zmarszczek zdradzających jego wiek. Wyglądał jednak na uprzejmego i inteligentnego człowieka. Znał się na tym co robił i ewidentnie robił to z powołania, a nie dla pieniędzy. Zresztą, nad czym ja się roztrwaniam. Znałam go przecież całe życie, tylko… Jakby w innym wcieleniu.
- Imponujące wyniki, ale wytłumacz mi coś – rzucił tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnęłam. Nie lubiłam gdy ktoś tak gwałtownie przerywał moje rozmyślania. – Byłaś wzorową uczennicą, co się więc stało, że opuściłaś dwa miesiące szkoły, a na dodatek nikt tego nie zauważył? – zadał naprawdę trafne i trudne dla mnie pytanie. Spodziewałam się go jednak i byłam przygotowana. Teraz musiałam tylko użyć swojego wrodzonego talentu do kłamania.
- Mieszkałam w Fort Wayne*, ale rodzice postanowili przeprowadzić się do Tokio, bo tata dostał tam pracę – zaczęłam, starając się brzmieć przekonująco. – Nie chciałam wyjeżdżać tak daleko, nie znałam języka… Rodzice pozwolili mi zamieszkać z kuzynem, właśnie tutaj. Trochę jednak zajęło nam wprowadzenie tego planu w życie, zaaklimatyzowanie się w nowej sytuacji. Potrzebowałam też pracy, żeby opłacić czynsz, bo dostałam ultimatum – nie wyjeżdżam, ale sama się utrzymuję – opowiadałam, patrząc gdzieś w dal. – Nie mam jednak zaległości. We wrześniu uczyłam się jeszcze w szkole w rodzinnym mieście, a przez październik, w miarę możliwości, sama przerabiałam co, nie co w domu – wytłumaczyłam, starając się go do siebie przekonać.
-   Niesamowite… Doprawdy niezwykła historia, ale nie jesteś pełnoletnia – odparł, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Trafił w czuły punkt. – Potrzebuję zgody twoich rodziców na naukę w tej szkole…
- Nie mam z nimi kontaktu – przerwałam mu. Znów reagowałam zbyt przesadnie.
- Powinien kogoś zawiadomić. Ta sprawa jest podejrzana – myślał na głos. Moje serce przyspieszyło. Zapadła krępująca cisza.
- Gdybym w jakimś stopniu naruszała prawo – odezwałam się w końcu. – myśli pan, że przyszłabym tutaj i sama się demaskowała? – spytałam, lekko ironicznie. – Jeśli nie chce mnie pan tu przyjąć, niech pan mi to po prostu powie, a ja w tej chwili stąd wyjdę i znajdę sobie miejsce gdzie indziej – poinformowałam go sucho, nawet na niego nie patrząc.
- Mam wrażenie, że cię znam – stwierdził, mrużąc oczy. – Bardzo mi kogoś przypominasz.
            Zignorowałam to stwierdzenie.
- To jak, panie dyrektorze? Pozwoli mi się pan tu uczyć czy się żegnamy? – zmieniłam temat.
- Kuzyn jest pełnoletni?
- Tak.
- W takim razie niech przyjdzie do mnie w poniedziałek – powiedział obojętnie, na powrót otwierając książkę, którą czytał przed moim przybyciem.
- Mam na co liczyć? – zapytałam, starając się ukryć kryjącą się w moim głosie nadzieję.
- Właściwie jesteś już przyjęta. Zostało parę formalności, ale nie zawracaj sobie tym na razie głowy – oznajmił, nawet już na mnie nie patrząc. Nie wierzyłam własnym uszom.
- Dziękuję – mruknęłam, uśmiechając się pod nosem. Szybko wstałam i zarzuciłam sobie torbę na ramię.
- Ale… - odezwał się, gdy byłam już niemal w drzwiach. – Będę miał na ciebie oko – ostrzegł, a ja sztywno skinęłam głową.
- Do widzenia – rzuciłam i chwyciwszy małego za rękę, czym prędzej opuściłam budynek szkoły.
- Jak poszło? – spytał pogodnie maluch.
- Całkiem dobrze – odparłam, patrząc na niego z nieukrywaną radością. Chłopczyk odpowiedział mi ogromnym uśmiechem, a ja nie mogłam tego nie odwzajemnić.
            Wróciliśmy do domu w niemal szampańskich nastrojach. Przez cały czas śmialiśmy się i wygłupialiśmy. Gdy tylko przekroczyliśmy próg domu, Andy stwierdził, że ma coś niesamowicie pilnego do roboty, a ja zaśmiałam się cicho i zabrałam się za odgrzewanie obiadu dla jego brata, który tymczasem smacznie chrapał na kanapie.
            Mieszając sos, nagle naszły mnie obawy. Czułam, że popełniam błąd, sama kuszę los. Przecież dopiero co uciekłam i doskonale wiedziałam, że mnie szukają. Ukryłam się w tak oczywistym miejscu i teraz zamiast siedzieć cicho, pchałam się w centrum uwagi. Chyba kompletnie zgłupiałam.
- Co tak cudownie pachnie? – usłyszałam tuż przy swoim uchu i aż podskoczyłam.
- Któż to raczył zaszczycić mnie swoją obecnością? – odburknęłam złośliwie. Zaśmiał się tylko krótko, cmoknął mnie w policzek i niczym królewicz rozsiadł się na krześle pod oknem.
- Ktoś tu dzisiaj nie w sosie – mruknął. Nawet nie musiałam się obracać, żeby wiedzieć, że właśnie łobuzersko się uśmiecha.
- Wręcz przeciwnie. – Zaskoczyłam go swoją odpowiedzią, jednocześnie stawiając przed nimi gorący posiłek.
- Rozmowa z dyrkiem się udała? – zapytał z pełną buzią, na co lekko się skrzywiłam.
- Prawie – odpowiedziałam krótko i spojrzałam za okno.
- To znaczy?
- Musisz iść podpisać papiery, bo jestem nieletnia – wyjaśniłam, jednocześnie przyglądając się zachmurzonemu niebu. Zbierało się na ulewę.
- Długo będziesz mnie za ten błąd prześladować? – wytknął mi.
- Nie mam ci tego za złe. Wytrzymam te parę miesięcy. Informuję cię tylko, że bez twojej pisemnej zgody, nici z mojej nauki w tej szkole – poinformowałam go.
- Kiedy?
- W poniedziałek. Pojadę z tobą, zawieziemy małego do przedszkola, ja odbiorę książki i plan lekcji, a ty wszystko załatwisz – zaplanowałam, przenosząc spojrzenie na mojego rozmówce. Przyglądał mi się badawczo, jego spojrzenie nie zdradzało mi jednak zupełnie nic. Nawet nie zauważyłam, że skończył już jeść. Pochłaniał jedzenie jak odkurzacz. Czasami czułam się jakbym pracowała w zoo, a nie mieszkała z dwoma chłopakami. – Można wiedzieć, dlaczego nie wróciłeś dzisiaj o umówionej godzinie? – spytałam szorstko. Czarnowłosy spuścił jedynie wzrok na swoje dłonie. Oznaczało to, że nie miał zamiaru o tym ze mną rozmawiać. – Jasne – burknęłam, wywracając oczami. Wstałam od stołu, włożyłam jego talerz do zlewu i zamierzałam udać się do innego pokoju. Jakoś straciłam ochotę na wieczór w jego towarzystwie.
            Nie dane mi było odejść w spokoju. Ciemnowłosy chwycił mnie za rękę, gdy obok niego przechodziłam. Zacisnęłam oczy, bo czułam, że jestem bliska wybuchnięcia płaczem. Nawet nie wiedziałam dlaczego. Może to ten nadmiar emocji, które tłumiłam w sobie od tygodni…
- Amy… Choć raz po prostu mi zaufaj i pozwól działać – poprosił, błagalnym tonem.
- Czy nie zaufałam ci już wystarczająco wyjeżdżając z tobą do innego kraju nawet cię nie znając? – zapytałam retorycznie.
- Ja też ogromnie wtedy ryzykowałem – przypomniał mi. Powstrzymałam prychnięcie. Myślał, że kiedykolwiek byłam dla niego zagrożeniem?
- Ja nie mam przed tobą tajemnic – obroniłam się.
- Wcale ci tego nie bronię. Możesz mieć swoje życie, swoją prywatność i swoje tajemnicę. Tylko, proszę, uwierz, że nie robię nic złego. Staram się zapewnić nam bezpieczeństwo i stabilizację, bo jeszcze przed chwilą myślałem, że to jedyne czego nam brakuje – wyjaśnił, mocniej zaciskając swoją dłoń na moim ramieniu. – Mogę ci tylko zdradzić, że wszystko idzie ku lepszemu – dodał i puścił mnie wolno.
            Przeszłam do pokoju dziennego, gdzie Andrew bawił się swoimi klockami. Uśmiechnęłam się na jego widok. Był naprawdę rozkoszny.
- Andy, czas na kąpiel – oznajmiłam.
- Jeszcze nie – odparł. Pokręciłam głową i bezceremonialnie wzięłam go na  ręce.
- Mamy dla siebie cały weekend, kochanie – uspokoiłam go. – Teraz czas się myć i iść spać.
            Umyłam go, pomogłam wyczyścić zęby i położyłam do łóżka. Oczywiście mnie nie wypuścił. Chwyciłam więc pierwszą lepszą bajkę i zaczęłam mu czytać na dobranoc.
- Proszę, nie kłócicie się więcej – poprosił, niemal już zasypiając. Zabolało. Nie wiedziałam, że ten dzieciak jest tak świadomy tego co się dzieje. Przytuliłam go mocniej do siebie i pocałowałam w czubek głowy. Widziałam jak czarnowłosy się nam przygląda. Zawsze to robił. Teraz jednak nie uśmiechał się jak zawsze i nie patrzył na nas z czułością. Gdy zobaczył, że mu się przyglądam, szybko się oddalił. Westchnęłam.
            Dlaczego moje życie musiało być tak popaprane?
* * * * 
Rany, jak ja nie lubię początków. Zawsze są takie o niczym. Na rozdział akurat nie narzekam, ale wiem, że większość Was nie rozumie co się dzieje, nawet Ci, którzy czytali poprzednie części pewnie łapią się teraz za głowę. Ale spokojnie, wszystko się wyjaśni z biegiem czasu. W razie pytań - piszcie :) 
A teraz chciałam złożyć serdeczne życzenia mojemu ukochanemu Buraczkowi i wiernej czytelniczce - Dziani!  Sto lat, moja wiecznie zarumieniona i zawstydzona poczwaro ;** Mam nadzieję, że rozdział umili Ci te zacne urodziny :D 
Po za tym dodałam zdjęcia głównych bohaterów. Do reszty najprawdopodobniej będę wstawiać linki, gdy będą pojawiać się w opowiadaniu ;P 
Pozdrawiam ; **